Główny Szlak Beskidzki: Relacja z przejścia. Etap 1: Wołosate – Krynica-Zdrój.

Główny Szlak Beskidzki widok

W 2023 roku pokonałam Główny Szlak Beskidzki, najdłuższy szlak w polskich górach w dwóch częściach. W maju przez 9 dni szłam odcinkiem z Wołosatego do Krynicy-Zdroju, a na przełomie sierpnia i września w 10 dni dotarłam z Krynicy do Ustronia.

W tym artykule znajdziesz relację z pierwszej połowy trasy, relacja z drugiej połowy jest tutaj. Poza przeżyciami, dodałam też swoje przemyślenia w zakresie alternatywnego podziału dni na szlaku. Jestem pewna, że pomoże Ci w przygotowaniu się do wędrówki – powodzenia! 🙂

Jak przejść Główny Szlak Beskidzki? Porady praktyczne, przewodnik, noclegi.

Główny Szlak Beskidzki – relacja z przejścia. Etap 1: Wołosate – Krynica-Zdrój

Dzień 0: dojazd w Bieszczady

Jeśli planujesz GSB, z dużym prawdopodobieństwem będziesz musiał_a dostać się w Bieszczady (lub z powrotem) komunikacją publiczną. Zadanie jest trudne, ale na szczęście możliwe 🙂

Ja jechałam z Katowic do Sanoka autobusami NEOBUS, a następnie lokalnym busem z Sanoka do Ustrzyk Górnych, gdzie zatrzymałam się na nocleg w agroturystyce Połoninka.

Następnego dnia rano na przystanku w Ustrzykach Górnych wsiadłam w autobus do Wołosatego i poprosiłam kierowcę o zatrzymanie się przy początkowej „kropce” GSB (docelowy przystanek jest nieco dalej). Większość z tych połączeń znalazłam na stronie e-podróżnik.pl.

Dzień 1: Wołosate – Ustrzyki Górne

Dystans i czas z zegarka: 23,63 km, 8,5 godziny.

Ruszamy na szlak! Ekscytacja osiąga poziom milion, kiedy „odklepuję” czerwoną kropkę oznaczającą początek/koniec GSB. Krótka sesja zdjęciowa i wyruszamy.

Pogoda nie jest najlepsza – okoliczne szczyty chowają się w chmurach, a z nieba leci drobna mżawka. Ale nie przeszkadza nam to w cieszeniu się drogą i pierwszymi kilometrami. W dodatku idę „na lekko” – trasę tego dnia skończę w Ustrzykach Górnych, w tej samej agroturystyce, w której spałam poprzedniej nocy. Tam zostawiłam więc większość ekwipunku.

Pierwsze 2 kilometry biegną drogą asfaltową. Mijamy skrzyżowanie z niebieskim szlakiem na Tarnicę, gdzie chcemy przybić pierwszą pieczątkę, ale niestety miejsce na nią jest puste. Trudno 🙂 Dalej trasa przechodzi w szeroką drogę gruntową i łagodnie, ale stale zaczyna wznosić się aż do przełęczy Bukowskiej, gdzie czeka nas wiata turystyczna, a nawet… ładna, czysta toaleta!

Odpoczywamy i jemy pierwszy posiłek na szlaku. Wiemy, że za chwilę rozpoczną się strome podejścia na Rozsypaniec i Halicz. Ciągle otacza nas mgła, a my zaciskamy kciuki, by rozwiała się choć na chwilę i pozwoliła nam podziwiać bieszczadzkie panoramy!

I udaje się! Mgła najpierw serwuje nam po troszku tajemnicze widoki, po czym… podnosi się i pozwala podziwiać widoki! Na Halicz podchodzę ze łzami wdzięczności w oczach.

Na szczycie zatrzymujemy się na kolejny postój – tym razem krótki, bo wiatr nie dość, że chce wyrwać nam kabanosy z rąk, to mocno nas wychładza. Żwawym krokiem ruszamy więc w stronę przełęczy Goprowskiej. A widoki nas rozpieszczają 🙂 Robimy kolejny postój w miejscu, w którym nie wieje i zdejmujemy buty, by dać stopom pooddychać (bardzo ważne w długodystansowych wędrówkach!)

Z przełęczy Goprowskiej czeka nas najmniej przyjemne podejście tego dnia – mozolnie człapiemy drewnianymi schodkami do przełęczy pod Tarnicą. Sam szczyt Tarnicy nie znajduje się na szlaku GSB, aby ją zdobyć, trzeba nadrobić 400 metrów stromym, żółtym szlakiem. Mamy dość siły, więc nie odmawiamy sobie ponownego zdobycia najwyższego szczytu polskich Bieszczad należącego do Korony Gór Polski 🙂

Szlaki na Tarnicę. Którą trasę na najwyższy szczyt polskich Bieszczad wybrać?

Stamtąd, najpierw w towarzystwie pięknych widoków, a potem malowniczym lasem schodzimy w stronę Ustrzyk Górnych. Kończymy dzień zakupami na następny dzień i solidną porcją schabowego 😉

Nocujemy w komfortowej Połonince.

Alternatywne rozplanowanie dnia: To idealny początek (lub koniec) wędrówki i nic bym nie zmieniła. Są ambitni wędrowcy, którzy idą dalej jeszcze do Brzegów Górnych, ale takie hardcore’owe zadania nie są dla mnie 😉

Dzień 2: Ustrzyki Górne – Smerek

Dystans i czas z zegarka: 25,34 km, 10h 46 min

Dzień rozpoczęliśmy od spotkania ze… strażą graniczną. Mój partner pochodzi z Meksyku i na drugą wspólną wizytę w Bieszczadach, mamy drugą kontrolę straży. Panowie są mili i tylko wykonują swoją pracę… ale my tracimy przez to cenny czas przed trudnym dniem w drodze (a dodatkowo taka sytuacja zawsze mnie stresuje mimo, że wiem, że wszystko jest ok 😉 ).

Sprawdzanie dokumentów trwa długo i ruszyć dalej możemy dopiero po pół godziny. Chciałoby się pędzić do przodu, żeby nadrobić stracone minuty, ale kiedy wyrasta przed nami strome podejście na połoninę Caryńską, jesteśmy zmuszeni powstrzymać te zapędy i powoli człapać pod górę.

Kiedy po 3 kilometrach mozolnej wędrówki wychodzimy z lasu, cieszę się na widoki. Połonina Caryńska jest moją ulubioną! Niestety nadchodzą gęste chmury i zaczyna padać deszcz. Wciągamy więc peleryny na siebie i plecaki i człapiemy we mgle dalej.

Widoki pojawiają się na kilka(naście) sekund, a potem znikają w gęstym mleku. Wieje silny wiatr, a deszcz momentami pada… poziomo! Zaczynamy czuć głód, ale nie schowaliśmy nawet batonika w boczną kieszeń plecaka (błąd!), żeby móc po niego łatwo sięgnąć, a warunki nie zachęcają do postoju.

Kawałek za najwyższym punktem połoniny znajdujemy miejsce osłonięte od wiatru, deszcz na chwilę odpuszcza, zatrzymujemy się więc, żeby zjeść i odpocząć po tym pełnym wrażeń poranku 😉

Kiedy schodzimy do Brzegów Górnych, nieco się przejaśnia, a w nas wstępuje nadzieja, że połonina Wetlińska będzie dla nas bardziej łaskawa.

Ale zanim to nastąpi, czeka nas kolejne strome podejście na 1,5 kilometra… jedno z gorszych na GSB w moim personalnym rankingu. Częściowo prowadzi stromą, kamienistą ścieżką, częściowo wysokimi schodami, które w przypadku wędrówki z obciążeniem męczą okrutnie!

Kiedy w końcu docieramy do nowego schronu turystycznego BdPN Chatka Puchatka, mam dość 😉 Czas przejścia mamy bardzo słaby, nie rozgaszczamy się więc nawet w środku. Siadamy na ławeczce przed nowym schroniskiem, jemy nasze zapasy i ruszamy dalej w drogę. Morale mamy dość niskie, na szczęście widoki i pogoda tym razem pomagają.

Przejście grzbietu połoniny zajmuje nam ponad dwie godziny, po drodze przybijamy piątkę Gosi @przewodnikwspodnicy, która w tym samym czasie szła GSB w drugą stronę. Kolejny dłuższy postój robimy dopiero na Smereku (1223 m.n.p.m), skąd czeka nas jeszcze 6 kilometrów zejścia do noclegu i sklepu we wsi o tej samej nazwie.

Ten odcinek idę już tylko siłą woli. Źle się czuję z tym, jak powoli mijają nam dzisiaj kilometry i martwię się, jak damy radę z kolejnymi, dłuższymi odcinkami – przecież za 3 dni musimy pokonać niemal 39 kilometrów dystansu!

W dość negatywnym nastroju docieram do noclegu w Przystanku Smerek. Partner zgadza się iść sam na zakupy, a ja myję się, kładę i staram się pozbyć negatywnych myśli.

Porządnie pomaga mi dopiero posiłek w restauracji Przystanku Smerek. Zamówiliśmy fuczki i placki z czosnkiem niedźwiedzim – największe porcje, bo przecież tyle przeszliśmy! Było przepysznie, ale spakowaliśmy niemal 1/3 jedzenia na wynos 😉

Sam nocleg oferuje dość mało pryszniców i toalet, jak na ilość pokoi, ale poza tym spełnił nasze oczekiwania – przede wszystkim lokalizacją i wspaniałym jedzeniem 🙂

Alternatywne rozplanowanie dnia: To trudny dzień ze stromymi i męczącymi podejściami, jednak mimo to uważam, że jest dobrze rozplanowanym fragmentem.

Dzień 3: Smerek – Cisna (Bacówka PTTK pod Honem)

Dystans i czas z zegarka: 18,17 km, 7 godzin

Ten dzień specjalnie zaplanowałam krótki, żeby odpocząć po połoninach i przed kolejnymi, długimi odcinkami. I całe szczęście, bo do tego pogoda nie dopisywała 😉

Zaczęliśmy od podejścia na Fereczatą (1102 m.n.p.m.), które dało popalić na dzień dobry naszym zmęczonym nogom. Na szczęście dalej nie czekały nas już znaczące przewyższenia.

Deszcz lał się z nieba, a ja włączyłam muzykę, by kilometry szybciej znikały z licznika. Czerwone Gitary i „Ciągle pada” stały się hymnem tego dnia.

„A ja… a ja chodzę, desperacko i na przekór wszystkim moknę”… 😉

Po dotarciu do Cisnej postanowiliśmy zatrzymać się na obiad w kultowej restauracji Siekierezada – pierogi były pyszne! Pozwoliliśmy sobie też na piwo ważone specjalnie dla Siekierezady – przez większość tras długodystansowych unikam alkoholu, żeby nie wpływał na moją wydolność. Robię jednak wyjątki 😉

Pojedzeni musieliśmy jeszcze zahaczyć o sklep spożywczy, a potem z pełnymi brzuchami i torbą zakupów wspiąć się kilometr pod górę do Bacówki pod Honem. Trudny element dnia 😉 Bacówka ma nie tylko śliczne widoki „z podwórka”, ale też fantastyczną, pozytywną ekipę i pyszną szarlotkę.

Alternatywne rozplanowanie dnia: Idealny dzień na odpoczynek i nie widzę zbyt wielu opcji, by podejść do niego inaczej 🙂

Dzień 4: Cisna (Bacówka pod Honem) – Komańcza

Dystans i czas z zegarka: 31,13 km, 11,5 godziny

Dzień zaczął się mgliście, a w dodatku nie było czasu na łagodną rozgrzewkę. Prosto po wyjściu z bacówki czeka intensywne podejście na Hon. Później chwila odpoczynku na płaskim odcinku i kolejny wyciskacz potu – wejście na Osinę.

A tam zaczęła dziać się magia. Chmury zeszły w dół, czuć było wyraźną inwersję temperatury. I po raz pierwszy od początku wędrówki pokazało się pełne słońce! Z przyjemnością szliśmy więc przez las pokonując kolejne kilometry.

Minęliśmy przełęcz Żebrak i dotarliśmy do kolejnego podejścia na Chryszczatą. Na szczycie są wygodne stoliki – ale ku naszemu zdziwieniu, były zajęte przez grupę innych wędrowców. My usiedliśmy więc na ziemi, zdjęliśmy buty i cieszyliśmy się promieniami słońca prześwitującymi spomiędzy gałęzi, jedząc bułkę z kabanosem 🙂

Na tym etapie mogłoby się wydawać, że czeka mnie dzień idealny – słońce świeci, najgorsze podejścia już za nami, zostało tylko długie zejście przez malownicze jeziorka Duszatyńskie.

Niestety… dopadł mnie kryzys. Stopy bolały niemiłosiernie i wyciąganie z butów nie pomagało. Szłam przed siebie głównie siłą woli i niestety nie potrafiłam cieszyć się najbardziej malowniczym fragmentem tego dnia. Puściłam muzykę i tylko śpiewanie „Highway Star” Deep Purple w pomieszaniu z „Despacito” sprawiły, że doczłapałam do Duszatyna i dalej asfaltową drogą do wsi Prełuki. Pożegnaliśmy Bieszczady, powitaliśmy Beskid Niski odpoczynkiem w mało malowniczym miejscu przy drodze…

Zebrałam siły na ostatnie podejście i ostatnie kilometry, jakie dzieliły nas od Komańczy. Kiedy piszę tą relację, nie pamiętam zupełnie tego odcinka. Czyżby mój mózg wyparł go, bo był taki trudny? Patrząc na zdjęcia przypomniałam sobie, że na domiar złego musieliśmy szukać drogi wokół…. „jezior” błota 😉

W Komańczy zameldowałam się resztką sił. Usiadłam na ławce, podczas gdy mój partner dzielnie poszedł robić zakupy. Wrócił i poczłapaliśmy dalej do schroniska PTTK w Komańczy… a raczej tak zwanej „Leśnej Willi” PTTK 😉 Wybrałam ją jedynie ze względu na lokalizację nieco za Komańczą, by maksymalnie skrócić planowaną wędrówkę kolejnego dnia. W jadalni usiadłam, zamówiłam pierogi i piwo bezalko i… rozpłakałam się. Ze zmęczenia, ze strachu, jak damy radę kolejnego dnia z 38 kilometrami…

I tu chcę zaznaczyć, że niestety nie polecam Leśnej Willi PTTK w Komańczy – podali nam najgorsze jedzenie na całym szlaku, a nocleg też nie należał do najlepszych. Jedynym ogrzewaniem była farelka, której nie dało się ustawić na pośrednią temperaturę – albo sprawiała, że się gotowaliśmy, albo marzliśmy. Przy czym mój ogólny nastrój też mógł mieć wpływ na tą ocenę… 😉

Jest inne miejsce w Komańczy, które cieszy się wspaniałą opinią wśród wędrowców, a ja żałuję, że ich nie posłuchałam. To K85 Baza Noclegowa i do niej Was zachęcam.

Alternatywne rozplanowanie dnia: To jedyny odcinek, który trudno podzielić na mniejsze części. Po drodze nie ma miejsc noclegowych poza bazą namiotową Rabe 2 kilometry od szlaku. Ale wiem, że właściciel Bazy K85 odbierał wędrowców z Przełęczy Żebrak, i następnego dnia odwoził z powrotem, jeśli oba noclegi spędzi się u niego. Warto zapytać 🙂

Dzień 5: Komańcza – Rymanów-Zdrój

Dystans i czas z zegarka: 38,81 km i 13,5 godziny

Dzień rozpoczął się trudno. Mój partner przed bardzo długimi i trudnymi dniami stresuje się i zachowuje tak, jakby był zły na cały świat. Tak było i tym razem. Od samego rana rwał do przodu w milczeniu i z miną sugerującą, żeby nie podchodzić do niego bez kija.

Pozwoliłam mu więc iść przodem, a sama człapałam swoim tempem. Po kilkunastu minutach straciliśmy się z oczu. Na Wahalowskim Wierchu zdjęłam plecak i odpoczęłam chwilę, podziwiając widoki na zamglone, malownicze pola. Choć one pomagały na ciężką atmosferę.

Ruszyłam dalej i po kilku minutach doszłam do miejsca, gdzie szlak odbija mocno w lewo. Rozejrzałam się kontrolnie i… oczywiście dostrzegłam mojego partnera dobre kilkaset metrów dalej na złej drodze. Wołania z całych sił nie usłyszał, a ja spanikowałam, że zgubimy się i nie dotrzemy dzisiaj bezpiecznie do Rymanowa. NA SZCZĘŚCIE mieliśmy zasięg w telefonach, więc mogłam do niego zadzwonić, a on odebrał.

Wylało się ze mnie wiadro łez i pretensji.

Na szczęście nasze sprzeczki zwykle prowadzą do konstruktywnej rozmowy, poprawy i oczyszczenia atmosfery. Partner dalej szedł przodem ciągnięty emocjami, ale już pilnując, by nie stracić ani mnie, ani szlaku z oczu. Wiedziałam też, że za parę godzin emocje opadną i atmosfera między nami się poprawi.

Trudne sytuacje wynagradzały nam widoki. Minęliśmy ogrom malowniczych pól i widoków typowych dla Beskidu Niskiego, znaleźliśmy też nasz pierwszy ślad niedźwiedzia! Intensywne podejście na Tokarnię znów wystawiło nasze morale na próbę, daliśmy jednak radę, przybiliśmy pieczątkę i zjedliśmy porządny posiłek, kawałek dalej wypiliśmy po butelce wody z elektrolitami.

Kolejne malownicze pola mijaliśmy już w dobrych nastrojach, a do Puław dotarliśmy wygłupiając się i śpiewając. Co za miła, oczyszczająca odmiana 🙂 Po kolejnym odpoczynku na przystanku autobusowym (kocham ten widok – ludzie z plecakami bez butów siedzą na przystanku i wcinają wałówkę… 😉 ) ruszyliśmy drogą asfaltową w stronę bazy namiotowej Wisłoczek. Na tym odcinku znów towarzyszyła mi muzyka tak, by kilometry znikały szybciej. W bazie zaległam na ławce na odpoczynek przed ostatnim podejściem tego dnia.

baza namiotowa Wisłoczek

Przygotowana mentalnie na trudną przeprawę, ruszyłam pod górę i… podejście wydało mi się bardzo krótkie! Minęło szybko, zajęłam się obserwacją licznych tropów zwierząt w błocie.

Po ponad 13 godzinach na szlaku dotarliśmy do Rymanowa-Zdroju i noclegu w… eleganckiej willi Zofia, do której spoceni, ubłoceni i śmierdzący wędrowcy niezbyt pasują 😉 Wybrałam ją głównie ze względu na lokalizację przy samym szlaku na wejściu do Rymanowa. Wygodne łóżko z miękką pościelą i ciepła woda pod ładnym prysznicem były najwspanialszą rzeczą, jaka mogła nam się przydarzyć. No, może zaraz po pizzy, którą zamówiliśmy na dowóz. 🙂

Alternatywne rozplanowanie dnia: wędrówkę można zakończyć w Puławach, gdzie znajdziesz kilka miejsc noclegowych i restaurację.

Dzień 6: Rymanów-Zdrój – Chyrowa

Dystans i czas z zegarka: 28,27 km, 10 h 20 min

Po trudach poprzedniego dnia pozwalamy sobie na nieco dłuższy sen (czyli budzik zadzwonił o 6:30, a nie przed 5 😉 ). Ruszamy na szlak i mijamy senny Rymanów-Zdrój. Humory na szczęście dopisują, a szlak leśnymi ścieżkami prowadzi nas do Iwonicza-Zdroju. Jest niedziela, a my potrzebujemy uzupełnić zapasy. Kierujemy się więc do Żabki i wyposażamy się w niezbędną wałówkę, a także lody na patyku dla podbudowania morale.

Czeka nas teraz kilkukilometrowa wędrówka asfaltem, co ma swoje zalety (kilometry uciekają dość szybko), ale i poważne wady (bolą stopy!). Mijamy kochaną przez wędrowców GSB Chatę Józefa i miejscowość Lubatowa, a przed nami pojawia się charakterystyczny masyw Cergowej. Odpoczywamy przed podejściem, jemy batony proteinowe, pijemy herbatkę z termosu i ruszamy w górę.

Muszę przyznać, że Cergowa potrafi wycisnąć pot z wędrowców. Szlak miejscami pnie się w górę tak stromo, że na podejściach podpierałam się rękami! Wielu turystów obchodziło strome fragmenty leśną drogą, jedna grupa zapytała nas wprost, dlaczego my nie decydujemy się na obejście. „Idziemy GSB, nie zbaczamy!”, odpowiadaliśmy dumnie.

Poza stromym podejściem Cergowa będzie mi się kojarzyć też z intensywnym zapachem czosnku niedźwiedziego. Choć kwiaty już w większości przekwitły, tysiące roślin przy szlaku pachniały obłędnie!

Zmęczeni, spoceni, ale w dobrych humorach zameldowaliśmy się na szczycie. Weszliśmy najpierw na drewnianą wieżę widokową, by nacieszyć się piękną panoramą Beskidu Niskiego. A potem zdjęliśmy buty, zjedliśmy i położyliśmy się na ławeczce i chłonęliśmy piękną, słoneczną pogodę. Dzięki tym momentom tak bardzo kocham góry!

Nie było jednak czasu na zbyt długie leżakowanie. Po kilkunastu minutach ruszyliśmy w dół w stronę Nowej Wsi, skąd czekało nas kolejne podejście do pustelni św. Jana z Dukli, który żył w XV wieku, a kanonizowany został przez Jana Pawła II w 1997 roku.

Od pustelni czekał nas jeszcze jeden kilometr podejścia pod Kamienną Górę, gdzie dotarliśmy w dobrej formie. Dopiero, kiedy uświadomiłam sobie, że ostatnie podejście tego dnia już za nami, zaczęło dopadać mnie zmęczenie. Ostatnie kilka kilometrów do Chyrowej przyszło mi z trudem. Na pomoc chciałam znów włączyć muzykę – niestety nie miałam jej zapisanej w telefonie, a Internet po chwili zniknął. Musiałam zmierzyć się z trudnościami w ciszy.

W końcu dotarliśmy do schroniska pod Chyrową, które przypominało mi… budynek szkoły bardziej niż górskie schronisko (i faktycznie dawniej pełniło rolę schroniska młodzieżowego). Pan Andrzej, który je prowadzi jest przemiły, a w dodatku nakarmił nas pysznym, domowym jedzeniem. Wiesz, jak smakuje zupa jarzynowa pełna warzyw po 6 dniach mniej zdrowych posiłków? CUDOWNIE! 🙂

Alternatywne rozplanowanie dnia: po drodze można zatrzymać się w Iwoniczu-Zdroju lub w Lubatowej.

Dzień 7: Chyrowa – Bartne

Dystans i czas z zegarka: 37,06 km i 14 h 15 min

(podczas mojego przejścia szlak między Magurą Wątkowską a bacówką w Bartnem biegł nieco inaczej i dłużej, stąd taka różnica między moim dystansem, a tym, co mówi mapa. Do tego zegarek dodał mi około 600 metrów jak weszłam do sklepu, pewnie zgubił GPS)

Budzik zadzwonił już o 4 nad ranem, a równo o 5:00 byliśmy już w drodze. Czekał nas drugi najdłuższy i jednocześnie najtrudniejszy dzień na szlaku. Zaczęliśmy go w dobrych humorach, jednak po kilku kilometrach mój partner znów wszedł w tryb zdenerwowania tym, jak długa droga nas czeka.

Szliśmy w milczeniu aż do sklepu w Kątach, gdzie musieliśmy zrobić zakupy na kolejne 3 dni wędrówki. Jedyne sklepy, jakie będziemy po drodze przez najbliższe dni (w Zdyni i w Hańczowej) według informacji na Google Maps miały być zamknięte w godzinach, które nam odpowiadały. Wyszliśmy ze sklepu z dwoma pełnymi torbami jedzenia. Rozdzieliliśmy je między siebie, a plecaki stały się wyraźnie (!!) cięższe.

Atmosfera również. Partner ruszył przed siebie z miną cierpiętnika, klnąc pod nosem na plecak, szlak i ten pomysł na urlop. Ja starałam się podtrzymywać wysokie morale i dzielnie szłam przed siebie, choć też musiałam oswoić się z nową wagą na plecach.

Tak minęliśmy wejście do Magurskiego Parku Narodowego i weszliśmy stromym podejściem na Wołczy Kamień. I kiedy myślałam, że najgorsze podejście już za nami, na scenę wszedł Kolanin z kilometrowym, bardzo stromym podejściem. W naszym domowym słowniku stał się synonimem drogi przez mękę 😉 Na szczęście na szczycie dopadła nas głupawka i atmosfera znacząco się poprawiła.

Spojrzeliśmy krytycznie na zegarek – dochodzi 15:00. Do końca szlaku zostało nam jeszcze 12 kilometrów, czyli minimum 4 godziny przy dobrym tempie (a zmęczeni i obciążeni rzadko takie osiągamy). Wiedziałam, że kuchnia w bacówce PTTK w Bartnem zamyka się o 19:00, pojawiło się więc ryzyko, że nie zdążymy. I choć nieśliśmy na plecach zapas jedzenia, trudno pożegnać się z wizją ciepłego posiłku po wyczerpującym dniu. Zapadła decyzja – poluję na zasięg i dzwonię do bacówki z prośbą o przedłużenie godzin otwarcia kuchni.

Ówczesny dzierżawca bacówki miał opinię nieprzyjemnego gbura, nie spodziewałam się więc powodzenia. A jednak – obiecał, że do 20:00 na nas zaczeka. Na tą informację w mojego partnera wstąpiły nowe siły (co obietnica jedzenia robi z facetem? 😉 ) i zaczął iść żwawym krokiem do przodu tak, byśmy na pewno zdążyli. Już na wysokości Świerzowej wiedzieliśmy, że będzie dobrze. Zaczęliśmy iść zgodnie z czasem na znakach, co na długich dystansach niemal nam się nie zdarza!

Na szczycie Magury, najwyższego punktu w Magurskim PN byliśmy o godzinie 18:00. Do bacówki została jedynie godzina! Zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek, rzuciliśmy okiem na znany nam już pomnik poświęcony Janowi Pawłowi II z okazji 50 rocznicy wędrówki papieża przez Wątkową i pognaliśmy w dół, w stronę pierogów 🙂

Szlak wówczas obchodził błotniste tereny przed bacówką – za przełęczą Majdan odbijał w prawo w stronę wsi Bartne. Na koniec czekało nas więc kilometrowe podejście asfaltem do bacówki. Ciągnęło się w nieskończoność!!

W końcu jednak, po ponad 14 godzinach w drodze, wyłonił się przed nami upragniony budynek bacówki. Godzina? 19:15. Pierogi? Czekały!! 🙂 Pozwoliliśmy sobie nawet na piwo alkoholowe, żeby uczcić pokonanie najtrudniejszego dnia na szlaku.

Alternatywne rozplanowanie dnia: Po drodze można zatrzymać się w Kątach, np. w lubianym przez wędrowców Chono Tu.

Dzień 8: Bartne – Ropki

Dystans i czas z zegarka: 30,77 km, 11 h 20 min (pomyliłam drogę i nadrobiłam około 2 km)

Budzik zadzwonił dopiero około 6:45, co podczas wędrówki jest niespotykanym luksusem. Na szlaku byliśmy o 7:30 i od pierwszych kroków wiedziałam, że będzie ciężko 😉 Niby nic mnie nie bolało, ale nogi niesamowicie ciężkie, nie chciały iść do przodu. W dodatku po zaledwie 2 kilometrach wędrówki zagadałam się z partnerem i przegapiliśmy rozwidlenie szlaku, zorientowałam się dopiero kilometr dalej… Pewnie domyślasz się, że nie podziałało to dobrze na nastrój 😉

Wróciliśmy do rozwidlenia i dotarliśmy do Wołowca, skąd skierowaliśmy się w stronę Popowych Wierchów. Szlak przeplata się tutaj z potokiem Jasionka… bez mostów 😉 Trzeba go przekraczać kilkukrotnie i kombinować, jak przejść suchą stopą.

Kiedy dotarliśmy do Zdyni miałam serdecznie dość. Podeszliśmy do sklepu, który według informacji na Google miał być zamknięty – ale jednak był otwarty 😉 Kupiliśmy loda i drożdżówkę, a potem położyliśmy się na trawie na kilkanaście minut, by odpocząć i zebrać siły przed trzykilometrowym podejściem na Rotundę.

Odpoczynek niestety nie pomógł i z trudem podniosłam się z ziemi. Żaden z moich sposobów na kryzys nie zadziałał – nawet muzyka! W efekcie, by odciągnąć myśli od wszechogarniającego bólu istnienia zaczęłam… liczyć kroki. Po kilku setkach się myliłam i zaczynałam od początku. W ten sposób doczłapałam na szczyt Rotundy, gdzie znajduje się austriacki cmentarz z I wojny światowej. Usiedliśmy obok na ławeczce i zjedliśmy wykwintny posiłek złożony z chleba, ryby w puszce i sałatki z ciecierzycą 😉

Zeszliśmy z Rotundy, by zmierzyć się z ostatnim podejściem tego dnia – na Kozie Żebro… które dołączyło do Kolanina i połoniny Wetlińskiej na szczycie rankingu najgorszych podejść na GSB. Co za wyciskacz potu!

Kiedy dotarliśmy na szczyt, w oddali usłyszałam grzmoty. Szybkie zdjęcie i bez chwili odpoczynku popędziłam więc w dół, a towarzyszyło mi niezadowolone burczenie partnera, który już rozkładał się na piknik przy pobliskim pieńku. „Nie tutaj, w najwyższym punkcie w okolicy!!” powiedziałam, może nieco zbyt głośno i natarczywie. Partner boczył się chwilę, ale wiedziałam, że rozumie. Na postój zatrzymaliśmy się kilometr dalej i sto metrów niżej w zagłębieniu terenu.

Na szczęście burza przeszła bokiem, a my bezpiecznie dotarliśmy do Hańczowej. Ostatnie dwa kilometry znów szłam tylko siłą woli i z pomocą muzyki, bo kryzys z Rotundy wrócił ze zdwojoną mocą. Nogi nie chciały się przesuwać do przodu, doszedł dyskomfort natury trawiennej… 😉 Na szczęście udało mi się dotrzeć do noclegu w Ropkach bez dodatkowych przygód.

Gospodarstwo agroturystyczne Siwejka już znaliśmy, bo odwiedziliśmy je dwa lata wcześniej podczas wyprawy w Beskid Niski, a właściciele byli tak kochani, że obiecaliśmy sobie wrócić. Po cichu marzyłam, że uda się pieszo… 🙂 Gorąco polecam zarówno dla wędrowców, jak i na „zwykły” urlop w okolicy.

Alternatywne rozplanowanie dnia: to był dobrze zaplanowany odcinek, a trudności wynikały główne z mojego zmęczenia. Po drodze nocować można na przykład w Zdyni.

Dzień 9: Ropki – Krynica-Zdrój

Dystans i czas z zegarka: 20,55 km, 7 h 15 min

Ostatni dzień pierwszej części szlaku! W drogę ruszamy około 8:30 i moim pierwszym celem jest zdjęcie przy tablicy „Ropki” z oznaczeniem Głównego Szlaku Beskidzkiego. Dwa lata wcześniej ją widziałam i nieśmiało myślałam, że może kiedyś przyjdę tutaj pieszo – musiałam upamiętnić, że oto jestem!

Ostatni dzień w drodze zawsze wiąże się z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony jestem dumna i cieszę się, a z drugiej jest mi smutno i wzruszam się na każdy ładny widok. W takim nastroju przemierzaliśmy kilometry i… przekraczaliśmy w bród kolejne potoki 🙂 Pogoda była niepewna, burza krążyła w okolicy.

W Mochnaczce Niżnej już czuliśmy, że witamy się z gąską… ale przecież czekało nas jeszcze intensywne podejście na Huzary. W sklepie wyposażyliśmy się w słodkie napoje i przekąski i zatrzymaliśmy się na ostatni dłuższy odpoczynek na przystanku autobusowym 😉

Przed nami jeszcze przekroczenie potoku Mochnaczka. To już co najmniej trzydziesty w ostatnich dwóch dniach, więc co to dla nas… a jednak, to pierwszy raz kiedy postanowiłam zmienić buty trekkingowe na klapki. Nie widziałam możliwości przejścia suchą stopą 😉

Zostało już tylko wejść na Huzary – fragmenty były tak strome jak Kolanin czy Kozie Żebro, ale niosły mnie już emocje, że zaraz zakończy się pierwsza połowa Głównego Szlaku Beskidzkiego!

Zejście do Krynicy-Zdrój było już czystą przyjemnością. Zmęczeni, ale szczęśliwi zameldowaliśmy się w hotelu Paradise – noclegu z odrobinę wyższej półki niż pozostałe, bo chcieliśmy po wędrówce porządnie odpocząć i skorzystać z sauny i jacuzzi. Chyba zasłużyliśmy, co? 🙂

Alternatywne rozplanowanie dnia: po drodze można zatrzymać się w Mochnaczce Niżnej lub iść dalej do schroniska Jaworzyna Krynicka.

W Krynicy-Zdrój w maju 2023 zakończył się pierwszy etap mojej wędrówki Głównym Szlakiem Beskidzkim. Drugi etap z Krynicy-Zdroju do Ustronia przeszłam na przełomie sierpnia i września 2023, a relacja znajduje się tutaj.

Sprawdź też moje porady praktyczne dotyczące organizacji przejścia Głównym Szlakiem Beskidzkim i relacje z pozostałych szlaków długodystansowych:

Mały Szlak Beskidzki w 5-6 dni bez namiotu – relacja z przejścia i porady praktyczne.

Szlak Orlich Gniazd w 6-8 dni bez namiotu – relacja z przejścia i porady praktyczne.

Główny Szlak Świętokrzyski – relacja z przejścia w 4 dni i porady praktyczne.

Hej! Czy wiesz, że jeśli ten post był dla Ciebie pomocny, możesz mi postawić za niego kawę? Z góry dziękuję! 🙂

Dorota
Postaw mi kawę na buycoffee.to

A jeśli spodobał Ci się ten post, udostępnij go w swoich mediach społecznościowych lub prześlij osobie, z którą planujesz wyjazd 🙂 Zaobserwuj mnie też na Instagramie @weekendówka. Dzięki!! 

4 thoughts on “Główny Szlak Beskidzki: Relacja z przejścia. Etap 1: Wołosate – Krynica-Zdrój.

  • Reply Cihong Chen 19 maja, 2024 at 6:21 am

    Witaj Dorota, dziękuję za piękny przewodnik po Główny Szlak Beskidzki. Czy były jakieś niebezpieczne, bardzo strome ścieżki lub wymagające trzymania się łańcuchów lub lin?

    • Reply Dorota 22 maja, 2024 at 10:48 am

      Cześć, są strome ścieżki, ale nie ma niebezpieczeństw ani łańcuchów 🙂

  • Reply Dzielnicowy 7 września, 2024 at 6:58 pm

    Super przewodnik. Zainspirował mnie i dziś ruszyłem w Twoje ślady. Tylko jedno sprostowanie. W Chatce Puchatka nie można nocować.

    • Reply Dorota 12 września, 2024 at 5:06 am

      Dziękuję za sprostowanie – usunęłam informację o tej opcji 🙂 Powodzenia w drodze!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *