W 2023 roku pokonałam Główny Szlak Beskidzki, najdłuższy szlak w polskich górach w dwóch częściach. W maju przez 9 dni szłam odcinkiem z Wołosatego do Krynicy-Zdroju, a na przełomie sierpnia i września w 10 dni dotarłam z Krynicy do Ustronia.
W tym artykule znajdziesz relację z drugiej połowy trasy. O pierwszej połowie przeczytasz tutaj. Poza przeżyciami, dodałam też swoje przemyślenia w zakresie alternatywnego podziału dni na szlaku. Jestem pewna, że te wskazówki pomogą Ci w przygotowaniu się do wędrówki – powodzenia! 🙂
Jak przejść Główny Szlak Beskidzki? Porady praktyczne, przewodnik, noclegi.
Główny Szlak Beskidzki – relacja z przejścia. Etap 2: Krynica-Zdrój – Ustroń
Poprzedni odcinek szlaku zakończyłam w Krynicy-Zdroju końcem maja. Końcem sierpnia wróciłam do górskiego uzdrowiska (jechałam z Krakowa autobusami „Bus do Uzdrowiska”), by rozpocząć wędrówkę tam, gdzie ją przerwałam.
Druga połowa szlaku różni się nieco od pierwszej. Na odcinku Wołosate – Krynica-Zdrój tylko w części Bieszczad spotkamy długie, mozolne podejścia (np. na Halicz). Zdecydowana większość dni składa się z kilku krótkich podejść i zejść. Na odcinku Krynica-Ustroń teren kształtuje się inaczej i niemal każdego dnia czeka nas jedno główne podejście, ale za to bardzo długie. Byłam ciekawa, która opcja okaże się dla mnie łatwiejsza.
Gdy wysiadłam z autobusu, od razu wróciły emocje i wspomnienia związane z poprzednim przejściem! Nie mogłam się doczekać aż następnego dnia ruszę w drogę. A na dzień dobry czekał nas długi dzień.
Dzień 1: Krynica-Zdrój – Rytro
Dystans i czas z zegarka: 34,5 km, 12h15 min.
Już na pierwszych kilometrach szlaku, które ciągnęły się przez centrum Krynicy zauważyłam, że pogoda tego dnia jest… dziwna. Z jednej strony było chłodno, a z drugiej wilgotno i duszno. W powietrzu wisiała ciężka, mokra mgła, która „przyklejała się” do ubrań i włosów. Godzinę później czułam się tak, jakbym wyszła spod prysznica.
Po pięciu kilometrach rozpoczęło się długie podejście na najwyższy szczyt tego dnia – Jaworzynę Krynicką. Im wyżej, tym więcej mgły się pojawiało i ze szczytu niestety nie było widoków.
Na szczycie zatrzymaliśmy się na pierwszy dłuższy postój i posiłek. Uwielbiam oglądać miny osób, które w koszulach i wypastowanych butach wysiadają z kolejki i widzą nas – spoconych, mokrych, bez butów, zajadających chleb z pastą jajeczną na ławce 😉
Ze względu na budowę kolejnej kolejki linowej, ze szczytu Jaworzyny Krynickiej nie było możliwości podążać GSB tak, jak pokazuje mapa (dane na sierpień 2023) i musieliśmy nadrobić kilkaset metrów drogą gruntową i leśną przez schronisko PTTK Jaworzyna Krynicka. Do schroniska wstąpiliśmy tylko po pieczątkę i poszliśmy dalej.
Choć najtrudniejsze podejście dnia było już za nami, wcale nie szło mi się łatwo. Myślałam, że po wejściu na Jaworzynę kilometry po względnie płaskim grzbiecie będą znikały z licznika szybko, ale wcale się tak nie działo. Okazało się, że długie podejścia męczą mnie znacznie bardziej niż kilka krótkich.
Już pierwszego dnia uciekłam się do pomocy w postaci muzyki 😉 Słuchanie i śpiewanie na szlaku pomaga mi poradzić sobie z trudnymi momentami. Włączyłam więc playlistę kilka kilometrów przed schroniskiem na Hali Łabowskiej, by dotrzeć tam szybciej.
Schronisko PTTK na Hali Łabowskiej leży mniej więcej na środku GSB. Tu można świętować połowę drogi, niezależnie od kierunku wędrówki. W schronisku zatrzymaliśmy się na kolejny posiłek – tym razem chleb z hummusem 😉
Po odpoczynku z większą werwą ruszyliśmy do przodu, a spomiędzy drzew zaczynały przebijać się promienie słoneczne. Kolejny kryzys dopadł mnie w okolicy schroniska Cyrla. Odpoczęliśmy kawałek wcześniej, więc do schroniska nie zajrzeliśmy (a ponoć warto!).
Bardzo chciałam już zakończyć ten długi dzień i choć bolały mnie stopy, rwałam stromym zboczem w dół. Pod koniec czekał nas jeszcze kilkunastominutowy spacer po asfalcie przez most na Popradzie do centrum Rytra. Nie miałam już siły, ale musieliśmy wstąpić też do Biedronki, by uzupełnić zapasy na kolejny dzień.
Zatrzymaliśmy się w Zajeździe pod Zamkiem w Rytrze. Warunki bardzo podstawowe, ale cena niewysoka… i pizza w restauracji na dole smaczna 🙂
Alternatywne rozplanowanie dnia: to długi dzień i idąc drugi raz najchętniej podzieliłabym go na pół z noclegiem w schronisku na Hali Łabowskiej lub zakończyła nieco wcześniej w schronisku Cyrla.
Dzień 2: Rytro – Krościenko nad Dunajcem
Dystans i czas z zegarka: 29 km, 12h16 min.
Obudziłam się w dobrej formie, gotowa do dalszej drogi. Całe szczęście, bo czekało nas najdłuższe podejście na całym GSB – ponad 11 kilometrów stale pod górę z Rytra na Radziejową – najwyższy szczyt Beskidu Sądeckiego.
Na szczęście pogoda z rana dopisywała, spomiędzy chmur padały promienie porannego słońca. Czułam, że mięśnie nie są zupełnie świeże – po kilku kilometrach wędrówki pod górę zaczynałam czuć zmęczenie. Doceniałam każdy moment wypłaszczenia – których niestety nie było zbyt wiele.
Przyjęłam strategię, jaką polecają przewodnicy podczas wędrówki na Kilimandżaro – pole, pole. Powoli, powoli. Byle do przodu. Tym sposobem po 5 godzinach mozolnego człapania stanęłam na szczycie. Spocona, zmęczona, ale szczęśliwa, że najtrudniejszy etap dzisiejszego dnia jest już za nami.
Pojawił się za to inny problem – z wieży widokowej na szczycie zauważyłam, że Pieniny przykryte są warstwą ciemnych, gęstych chmur. Mimo wszystko zrobiliśmy sobie dłuższy postój na odpoczynek i jedzenie, żeby zebrać siły do dalszej wędrówki.
Kiedy ruszyliśmy, z nieba lunęła ściana deszczu. Na szczęście krótkotrwała i bez grzmotów, staraliśmy się jednak iść szybko, żeby nie ryzykować ponownego spotkania z chmurami.
W schronisku PTTK na Przehybie zatrzymaliśmy się jedynie na krótki posiłek (ze swoich zapasów), przybiliśmy pieczątkę i ruszyliśmy dalej w drogę. Równolegle z nami szły dwie panie z grupą kilkorga dzieci.
Wtem… usłyszeliśmy grzmoty. Odwróciłam się i zobaczyłam, że szczyty za nami przykrywa czapa groźnych, burzowych chmur. Po wędrówce Szlakiem Orlich Gniazd miałam już teoretyczną wiedzę o tym, jak się zachować w czasie burzy w górach i w lesie, jednak wolałam nie musieć wykorzystywać jej w praktyce. Pędziliśmy więc do przodu, jednocześnie instruując spanikowane opiekunki dziecięcej grupy, jak się zachować, gdyby burza nas dogoniła. Całe szczęście przeszła bokiem, ale na kilkadziesiąt minut efektywnie podniosła nam adrenalinę.
Końcówka znów była trudna. Kiedy opadły emocje związane z burzą, ze zdwojoną siłą uderzyło mnie zmęczenie 11-kilometrowego podejścia i turbo szybkiego marszu, byle dalej od grzmotów. Mój partner również nie był w najlepszej formie, więc dodatkowo się posprzeczaliśmy, polały się łzy złości i zmęczenia. Nie pamiętam już o co poszło, więc najprawdopodobniej o nieistotną pierdołę.
Na szczęście kłótnia nie trwała długo i pod koniec wspieraliśmy się już na zejściu do Krościenka nad Dunajcem.
Po ponad 12 godzinach dotarliśmy do noclegu w Pokojach u Flisaka. Turbo miła pani poczęstowała nas domową zupą grzybową bez dodatkowych opłat. A my położyliśmy się spać wiedząc, że jutro czeka nas najtrudniejszy dzień na całym GSB…
Alternatywne rozplanowanie dnia:
Planując trasę drugi raz przemyślałabym inny rozkład trasy w pierwszych czterech dniach:
Dzień 1: Krynica-Zdrój – schronisko Cyrla (28 km)
Dzień 2: schronisko Cyrla – schronisko na Przehybie (20,5 km)
Dzień 3: schronisko na Przehybie – Studzionki (33 km)
Dzień 4: Studzionki – Rabka-Zdrój (28 km)
Dzień 3: Krościenko nad Dunajcem – Schronisko PTTK na Turbaczu
Budzik zadzwonił przed 4 rano. Nastawiłam go tak wcześnie, by sprawdzić prognozy pogody. Wiedziałam, że tego dnia mogą pojawić się burze, a my będziemy mieć przed sobą najtrudniejszy dzień, w dodatku niemal ciągle na grzbiecie górskim bez schroniska.
Moje najgorsze obawy się sprawdziły – wszystkie prognozy pogody wskazywały, że popołudniu przyjdą burze. Co robić?
Bałam się ryzykować, a przeczekać nie mogłam ze względu na rezerwacje noclegów. Jestem człowiekiem-planem i zarezerwowałam noclegi do końca trasy, więc gdybyśmy przeczekali dzień, cały łańcuszek przyszłych rezerwacji by się sypnął.
Przedyskutowałam temat z partnerem, przepłakałam kilkanaście minut i podjęliśmy najtrudniejszą decyzję na całym szlaku. Postanowiliśmy, że odpuszczamy dzień, jedziemy autobusem do Nowego Targu, skąd wejdziemy na Turbacz najkrótszą drogą, a kolejnego dnia będziemy kontynuować trasę zgodnie z planem. Na pominięty odcinek wrócimy w innym terminie.
(I tak zrobiliśmy – odcinek Krościenko-Turbacz pokonaliśmy dwa miesiące później. Opiszę go już niedługo w osobnym artykule).
To była niezwykle trudna decyzja, ale po czasie jestem z niej dumna. Pogoda popołudniu była bardzo parszywa, przez kilka godzin słychać było grzmoty. Zadbaliśmy o swoje bezpieczeństwo najlepiej, jak się dało.
Alternatywne rozplanowanie trasy:
Trasę w pierwszych czterech dniach, a szczególnie między Krościenkiem nad Dunajcem, a Rabką-Zdrojem powinnam była zaplanować inaczej, lepiej. Niestety na etapie dzielenia trasy myślałam, że pomiędzy Krościenkiem, a Turbaczem nie ma miejsca noclegowego.
Dopiero po czasie dowiedziałam się o przysiółku Studzionki, około 20 km marszu z Krościenka.
Planując wędrówkę drugi raz zmieniłabym wszystkie cztery dni tak, jak opisałam wyżej lub pierwsze dwa dni zostawiłabym niezmienione, a zmodyfikowałabym tylko trzeci i czwarty dzień:
- w dniu 3 powędrowałabym z Krościenka do Studzionek (20 km, link do mapy – klik),
– a czwartego dnia ze Studzionek przez Turbacz do Rabki-Zdroju (28 km, link do mapy – klik).
W takim podziale pewnie zaryzykowałabym wędrówkę do Studzionek mimo burzowych prognoz – wstałabym bardzo wcześnie, by dojść jak najwcześniej i uniknąć burz prognozowanych na popołudnie. No ale mądry człowiek po szkodzie 😉
Dzień 4: Schronisko PTTK na Turbaczu – Rabka-Zdrój
Dystans i czas z zegarka: 18,7 km, 5h20 min.
Ponieważ poprzedni dzień miał być niezwykle trudny i długi, ten zaplanowałam regeneracyjny – trasa ze schroniska na Turbaczu do Rabki, niemal cały czas w dół. Wyszło tak, że mieliśmy dwa dni regeneracyjne 😉
Pogoda nadal była parszywa – ale przynajmniej bezpieczna, bez prognozowanych burz. Ruszyliśmy rano pełni sił i w dobrych humorach. Wspięliśmy się na szczyt Turbacza. Panorama nie była widoczna, podziwialiśmy więc widoki w skali mikro. Po dwóch godzinach zameldowaliśmy się w schronisku na Starych Wierchach i wstąpiliśmy na kawę i szarlotkę. Dzień regeneracyjny zobowiązuje, czyż nie? 🙂
Ze Starych Wierchów ruszyliśmy dalej w stronę schroniska PTTK na Maciejowej – tutaj jednak się już nie zatrzymywaliśmy. Plan był, żeby znaleźć miejsce na dobry posiłek w Rabce. Im bliżej miasta, tym pogoda się poprawiała. Zeszliśmy poniżej linii chmur i otworzył się przed nami widok na szczyty Beskidu Wyspowego, Pogórze Orawsko-Jordanowskie i Beskid Żywiecki.
Po nieco ponad pięciu godzinach dotarliśmy do Rabki-Zdroju. To był bardzo przyjemny, spacerowy dzień. Na obiad wybraliśmy burgerownię Złoty Byk i od tego czasu polecam ją KAŻDEMU – burgery były świetne, zarówno wersja mięsna, jak i wege.
Po obiedzie zrobiliśmy małe zakupy i ruszyliśmy w stronę noclegu w Domu KKK, który też gorąco polecam! Obiekt znajduje się niemal przy samym szlaku, a właściciel jest jak kochany wujek. Wstał rano razem z nami (o 5:30!!), by zaproponować nam kawę i herbatę. No wzrusz!
Dzień 5: Rabka-Zdrój – Schronisko PTTK na Hali Krupowej
Dystans i czas z zegarka: 32 km, 10 h.
Po dwóch regeneracyjnych dniach ruszyliśmy w kolejną długą drogę. Przywitały nas promienie wschodzącego słońca i cudowne widoki na Babią Górę, która z okolic Zbójeckiej Góry wygląda jak górujący nad wszystkim wulkan.
Piętnastokilometrowa droga przez pola, miasteczka i lasy do Jordanowa minęła nam szybko i bezboleśnie. Na Rynku w Jordanowie zrobiliśmy zakupy, a potem rozbiliśmy obozowisko na zacienionej ławce… 😉 Spojrzenia mieszkańców spieszących się do pracy – bezcenne.
Z Jordanowa czekało nas jeszcze pięć kilometrów spaceru po płaskim terenie do Bystrej Podhalańskiej, a potem dziesięć kilometrów pod górę. Obawiałam się tego długiego podejścia na koniec dnia – na szczęście zupełnie niepotrzebnie. Podejście nie jest strome, wznosi się stale, ale łagodnie. Dodatkowo dwa poprzednie dni regeneracji zrobiły swoje i podejście do schroniska na Hali Krupowej minęło nam szybko.
W dobrym nastroju zameldowaliśmy się pod schroniskiem po niecałych dziesięciu godzinach marszu. Atmosfera w schronisku na Hali Krupowej była nieco PRLowska i czułam się, jakby turyści przeszkadzali obsłudze… 😉 Ale spało się dobrze, łazienki były czyste, a pierogi smaczne.
Alternatywne rozplanowanie trasy: to dobry i przyjemny odcinek. Po drodze jest opcja noclegu w Wysokiej lub Jordanowie.
Dzień 6: Schronisko PTTK na Hali Krupowej – Schronisko PTTK na Markowych Szczawinach
Dystans i czas z zegarka: 17 km, 7 h
Ponieważ w prognozach pojawiały się deszcze na drugą połowę dnia, wstaliśmy wcześnie rano (znów przed 5:30), by zdążyć wejść na Diablak przed załamaniem pogody. Na szczęście byliśmy znów w dobrej kondycji i dobrych nastrojach 🙂
Zanim ruszyliśmy w drogę, przed schroniskiem o szóstej rano spotkaliśmy panią, która również spała na Hali Krupowej. Od słowa do słowa okazało się, że… jest naszą sąsiadką z tego samego osiedla w Katowicach! Świat jest mały.
Po godzinie marszu zameldowaliśmy się na szczycie Policy (1369 m.n.p.m.), wiał mocny wiatr, a chmury pędziły po niebie. Było wyraźnie widać, że pogoda tego dnia będzie się szybko zmieniać, a drzewa chwiały się i trzeszczały… zawsze stresuje mnie ten dźwięk!
Szlak biegnie dalej lasem w dół w stronę przełęczy Krowiarki. Ten odcinek mi się dłużył, szczególnie, że zapomniałam o krótkim, ale bardzo nieprzyjemnym podejściu na Syhlec około półtora kilometra przed przełęczą. W tym miejscu padło z moich ust kilka brzydkich słów 😉
W końcu jednak dotarliśmy do przełęczy Krowiarki, gdzie zatrzymaliśmy się na postój i posiłek przed długim podejściem na Diablak. Dobrze je znam – byłam kilka razy, a w dodatku dosłownie miesiąc wcześniej szliśmy tędy na wschód słońca na Babiej Górze. Jednak podejście „na lekko”, a z około dziesięciokilogramowym plecakiem to inna bajka 😉
Powoli, krok za krokiem pięliśmy się w górę. Najtrudniej jest dotrzeć na Sokolicę – później widoki pomagają przeć do przodu. Pod warunkiem, że są… 😉 My na szczęście przez większość trasy byliśmy poniżej poziomu chmur.
Dopiero szczyt Babiej przywitał nas „klasyczną”, kapryśną pogodą – mgłą i silnym wiatrem. Na szczycie nie zatrzymaliśmy się nawet na postój, tylko ruszyliśmy szybko w dół, by poszukać miejsca, w którym nie wieje tak mocno. 😉
Zejście na przełęcz Brona, a dalej do schroniska na Markowych Szczawinach wspominam jako bardzo męczące i bolesne dla kolan. Nie lubię tego odcinka ani w górę, ani w dół. Na przełęczy, na pocieszenie były chociaż widoczki!
Po siedmiu godzinach marszu zakończyliśmy dzień w schronisku na Markowych Szczawinach i mieliśmy sporo czasu, by delektować się obiadem i szarlotką 🙂 Niestety wieczór i noc upłynęła kiepsko – w schronisku nocowała grupa dzieci, a opiekunowie nie potrafili nad nimi zapanować. Dzieciaki biegały po schronisku krzycząc w niebogłosy do późnych godzin nocnych, a kiedy dzieci ucichły, inni turyści zaczęli wstawać na wschód słońca… 😉
Alternatywne rozplanowanie trasy: idealny odcinek – krótki, ale intensywny. Nic bym w nim nie zmieniła.
Dzień 7: Schronisko PTTK na Markowych Szczawinach – Schronisko PTTK na Hali Miziowej
Dystans i czas z zegarka: 26,5 km, 10 h
Kolejny dzień z burzowymi prognozami. Burze miały pojawić się wczesnym popołudniem, więc znów ustawiłam budzik na 5:30, a kilka minut po 6 już dreptaliśmy przed siebie, by móc pokonać trasę bezpiecznie. Z niepokojem obserwowałam chmury – nie wyglądały, jakby zła pogoda miała poczekać do popołudnia.
Po dwóch godzinach szybkiego marszu zdobyliśmy szczyt Mędralowej i mieliśmy okazję podziwiać widoki na szczyty we mgle. W tle usłyszeliśmy grzmoty, a ja zaczęłam na bieżąco obserwować aplikację Monitor Burz, by wiedzieć, gdzie pojawiają się wyładowania. Krążyły wokół nas, jednak wydawało się, że przejdą bokiem.
Za to deszcz bokiem nie przeszedł 😉 Zaczęła się ulewa, która trwała przez kolejnych kilka godzin. W takich warunkach zawsze problematyczna robi się przerwa na posiłek – trudno znaleźć suche miejsce, a odpoczywanie i jedzenie w strugach deszczu nie należy do przyjemności.
Na szczęście złapaliśmy gospodarza w bazie namiotowej Jaworzyna. Mieliśmy szczęście, bo właśnie miał wyjeżdżać na kilka dni! Na szczęście poczekał kilkanaście minut, pozwolił nam skryć się przed ulewą i zjeść nasz chleb z hummusem – za co jestem ogromnie wdzięczna 🙂 Posileni ruszyliśmy w dalszą drogę w ulewie.
Pogoda poprawiła się dopiero po trzech godzinach, kiedy dotarliśmy do przełęczy Glinne. Przestało padać, wyszło słońce! Skorzystaliśmy z jego promieni, by się odrobinę wysuszyć.
Nasze szczęście nie trwało jednak długo. Jak tylko rozpoczęliśmy podejście po zboczach Pilska, z nieba znów lunęły strugi wody. Zmęczenie, strome podejście i wodospad z nieba… takie połączenie nie działa dobrze na nastrój. Ostatnie dwa kilometry do schroniska na Hali Miziowej dłużyły mi się niemiłosiernie – myślałam, że nigdy nie dojdziemy!
Na ostatnim stromym podejściu wzdłuż trasy narciarskiej otworzył się przed nami widok, a deszcz odpuścił. Szkoda, że nie wcześniej! Byłam bardzo szczęśliwa, że dotarliśmy do celu i mogę zdjąć z siebie mokrą pelerynę. Ubrania pod spodem też były mokre – trudno stwierdzić, czy od deszczu, czy od potu…
Alternatywne rozplanowanie trasy: uważam, że to dobrze rozplanowany fragment. Po drodze jest opcja noclegu tylko w sezonowych bazach namiotowych Głuchaczki i Jaworzyna.
Dzień 8: Schronisko PTTK na Hali Miziowej – Węgierska Górka
Dystans i czas z zegarka: 24 km, 7h 20 min
Zapowiadał się stosunkowo łatwy dzień – większość drogi miała prowadzić w dół. Pogoda niestety nie nastrajała pozytywnie – po kilku krokach od schroniska całe schowało się we mgle. Szłam z praniem rozwieszonym na plecaku i zastanawiałam się, czy w tej wilgotnej mgle ono będzie schło, czy wręcz przeciwnie, mokło jeszcze bardziej…
Po dwóch godzinach spaceru we mgle dotarliśmy do schroniska PTTK na Rysiance. Troszkę szkoda mi było widoków – są w tym miejscu wspaniałe. Na pocieszenie weszliśmy do schroniska na szarlotkę i kawę. Niezawodny poprawiacz humoru 🙂
Podczas dalszej wędrówki we mgle zaskoczyły mnie… łańcuchy! Nie wiedziałam, że w Beskidzie Żywieckim można je znaleźć gdzieś poza Percią Akademicką. Okazało się, że są właśnie na tym odcinku GSB, na zboczu Romanki (a oprócz tego jeszcze na górze Wdżar w Gorcach).
Wczesnym popołudniem pogoda zaczęła się poprawiać – a moja kondycja pogarszać. Zaczął boleć mnie żołądek, nogi nie chciały przesuwać się do przodu – a do Węgierskiej Górki ciągle brakowało kilku kilometrów…
Porządnie odpoczęłam, a potem włączyłam muzykę i powoli, krok za krokiem brnęłam przed siebie. Słońce nieco pomagało, ale najlepszym lekarstwem okazały się spotkane po drodze alpaki! Kiedy dotarliśmy do miasta mój partner poszedł do sklepu, a ja rozbiłam obozowisko na murku i starałam się dojść do siebie.
Zauważyłam, że często, kiedy nastawiam się na łatwy dzień, dopada mnie kryzys, a kiedy boję się trudnych dni – pokonuję je śpiewająco. To kolejny dowód na to, jak ogromną rolę ogrywa psychika i nastawienie!
Szlak ukończyliśmy po siedmiu godzinach w cudownym pensjonacie Melaxa. Pokoje są bardzo ładne i wygodne, była nawet wanna! A na dole restauracja ze smacznym jedzeniem. Gorąco polecam!
Alternatywne rozplanowanie trasy: przyjemny i dobrze rozplanowany dzień. Po drodze dużo innych opcji noclegowych – schronisko Rysianka, stacje turystyczne Słowianka i Abrahamów.
Dzień 9: Węgierska Górka – Schronisko PTTK na Stożku
Dystans i czas z zegarka: 33,5 km, 12h
Obawiałam się tego dnia. Pamiętałam ciągle długie 11-kilometrowe podejście na Radziejową z Rytra, a tutaj od szczytu najwyższego punktu dzisiejszego dnia – Baraniej Góry, dzieliło mnie ponad 13 kilometrów, a większość drogi prowadzi – mniej lub bardziej intensywnie, ale jednak – pod górę. Spodziewałam się, że ten odcinek może zająć mi nawet 14 godzin.
O 5:30 byłam już w drodze. Rozgrzewkowy kilometr przez Węgierską Górkę, przekraczamy most na Sole i… zaczynamy najtrudniejsze podejście na wierzchołek Glinne. Choć Beskid Śląski znam bardzo dobrze, ten odcinek szlaku był dla mnie nowy i nie wiedziałam dokładnie, czego się spodziewać – okazało się, że szlak pnie się pod górę ciągle, ale stabilnie. Nie było morderczych ścian płaczu, a spacer po mniej więcej stałym nachyleniu.
Spomiędzy drzew wyglądało miękkie światło wschodzącego słońca. Kolejny raz uświadomiłam sobie, jak ogromny wpływ na nastrój i morale podczas wycieczki ma pogoda. Od razu chciało się żyć i rwać do przodu!
Gdy po 3 godzinach marszu dotarliśmy do wierzchołka Glinne, a potem do Hali Radziechowskiej, piękno widoków zaczęło odbierać nam mowę… do tej pory myślałam, że najpiękniejszym szlakiem w Beskidzie Śląskim jest ten z Malinowskiej Skały na Skrzyczne. Błąd! Najpiękniejszy jest odcinek z Hali Radziechowskiej do szczytu Baraniej Góry.
Szliśmy oczarowani widokami, nie myśląc o zmęczeniu. Wspaniały odcinek!!
Tym sposobem po 5 godzinach marszu zameldowaliśmy się na szczycie Baraniej Góry. Rewelacyjny czas zgodny z sugestiami map i znaków – a to na szlakach długodystansowych zdarza mi się bardzo rzadko 😉
Na szczycie zrobiliśmy sobie dłuższy odpoczynek i posiłek, po czym zeszliśmy do schroniska. Nie zatrzymywaliśmy się na dłuższe posiedzenie, przybiliśmy pieczątki i popędziliśmy dalej w dół ciesząc się dobrym czasem.
Kiedy doszliśmy do Stecówki pojawił się znak „Stożek 3h”. Zdziwiło mnie to ogromnie – wiedziałam, że mamy przed sobą jeszcze 12 kilometrów. Taki dystans trudno pokonać w 3 godziny nawet płaską drogą asfaltową, co dopiero górskim szlakiem z podejściami… Czułam, że ktoś chce mnie tu zrobić w jajo 😉
Moja teoria potwierdziła się już przy kolejnym znaku na przełęczy Kubalonka – półtorej godziny marszu później. Znak oznajmiał „Stożek 2h30min”…
Za przełęczą Kubalonka zaczęło dopadać nas zmęczenie. Przed ostatnim podejściem na Kiczorę zrobiliśmy sobie kolejny dłuższy postój po czym kroczek za kroczkiem, powoli osiągnęliśmy szczyt Kiczory. Niemal rozpłakałam się z radości, jak zobaczyłam szczyt. Ten długi dzień powoli dobiegał końca, a koniec GSB był coraz bliżej, coraz bardziej realny.
Do schroniska na Stożku dotarliśmy w dobrych humorach po 12 godzinach wędrówki. Świetny czas! Widokowo i kondycyjnie to był najlepszy dzień na całym GSB.
Alternatywne rozplanowanie trasy: intensywny, ale świetny dzień. Zastanawiałam się, czy nie zakończyć go w schronisku Przysłop lub w okolicy przełęczy Kubalonka, ale wolałam, by ostatni dzień był możliwie krótki.
Dzień 10: Schronisko PTTK na Stożku – Ustroń
Dystans i czas z zegarka: 21 km, 8h
Ostatni dzień na GSB przywitał nas wspaniałym wschodem słońca podziwianym prosto z okien pokoju. Schronisko na Stożku jest wręcz wymarzoną lokalizacją na obserwację wschodu w górach – przy odrobinie szczęścia nie musisz nawet ruszać się z łóżka 🙂
Pełni energii i radośni ruszyliśmy w drogę ku końcowej kropce szlaku GSB. Piękna pogoda, malowniczy las wspierały nasz dobry humor, na skraj lasu wyszły nawet sarny!
Minęliśmy schronisko na Soszowie Wielkim bez zatrzymywania się, po czym rozpoczęliśmy podejście na szczyt, którego serdecznie nie lubię z perspektywy piechura – Czantorię. Lubimy się tylko w wersji narciarskiej, i to poza sezonem 😉
Podejście od południa jest znacznie lepsze, niż od Ustronia Polany, ale i tak daje ostro w kość i sprawiło, że po raz kolejny sklęłam Czantorię w duchu. W dodatku wstęp na czeską wieżę widokową na szczycie jest płatny. Obrażona, nie zapłaciłam – w końcu dzień wcześniej miałam cudowne widoki z wieży na Baraniej, za darmo 😉
Zjedliśmy ostatni górski posiłek podczas tej wędrówki – chleb z sałatką z ciecierzycy smakował jeszcze lepiej niż zwykle. Po posiłku rozpoczęliśmy zejście z Czantorii do Ustronia Polany odcinkiem, którego nie znoszę najbardziej na świecie. Na zdjęciu nie wygląda źle, ale droga zarówno w górę jak i w dół wzdłuż kolei linowej Czantoria może służyć za narzędzie tortur. Czekałam tylko, aż się skończy szczególnie, że mojego partnera zaczęła boleć noga i ostre zejście w dół było dla niego problematyczne.
Zmęczeni dotarliśmy do Ustronia Polany, skąd czekało nas ostatnie, czterokilometrowe podejście na Równicę i zejście do centrum Ustronia, by odbić czerwoną kropkę!
Trudno było nam się cieszyć, bo ból w nodze partnera nie odpuszczał. Usiedliśmy na dłuższy odpoczynek, który niestety nie pomógł. Ruszyliśmy i bardzo powoli pięliśmy się w górę. Partner zasugerował nawet, bym szła dalej sama – nie chciałam jednak o tym słyszeć. Pokonaliśmy niemal 500 kilometrów razem i choćby miał się podpierać na moim ramieniu przez ostatnie kilka, dokończymy tą drogę razem!
To była najdłuższa droga na Równicę w moim życiu, ale zrobiliśmy to! Dotarliśmy do schroniska na Równicy, gdzie zatrzymaliśmy się na piwo. Podczas większości drogi przez GSB wybieraliśmy wersje bezalkoholowe, tym razem jednak, przed ostatnim zejściem podzieliliśmy się wersją alkoholową, by świętować pokonanie ostatniego podejścia w tak trudnych warunkach. Okazało się, że pół piwa… pomogło partnerowi na ból nogi 😉
W dół szliśmy już zdecydowanie żwawiej – cel był z każdym krokiem bliżej! Kiedy zobaczyłam zabudowania miasta, emocje zaczęły rosnąć… ostatnie kilometry, by ukończyć wędrówkę GSB (wiedziałam, że czeka mnie jeszcze nadrobienie odcinka z Krościenka na Turbacz, ale w tym momencie nie miało to znaczenia. Największe wyzwanie właśnie się kończyło!).
Kiedy zobaczyłam z dala czerwoną kropkę oznaczającą koniec GSB, ruszyłam do niej truchtem. Odklepałam ją, a łzy radości, dumy i wzruszenia same pociekły mi po policzkach.
ZROBIŁAM TO!! Przeszłam Główny Szlak Beskidzki, najdłuższy szlak w polskich górach.
Było trudno. Ale było niesamowicie pięknie. <3
Jeśli dotarłeś_aż aż tutaj, dziękuję Ci Czytelniku, Czytelniczko za towarzystwo w tej wędrówce. Życzę Ci powodzenia w Twojej. GSB był jedną z trudniejszych, ale i piękniejszych wędrówek w moim życiu, a w głowie już kiełkują pomysły kolejnych wypraw.
Relację z pierwszej połowy wędrówki z Wołosatego do Krynicy-Zdroju znajdziesz tutaj.
Porady praktyczne dotyczące organizacji wędrówki GSB są tutaj.
Hej! Czy wiesz, że jeśli ten post był dla Ciebie pomocny, możesz mi postawić za niego kawę? Z góry dziękuję! 🙂
Dorota
Może Cię też zainteresować:
Mały Szlak Beskidzki w 5-6 dni bez namiotu.
Główny Szlak Świętokrzyski w 4 dni bez namiotu
Szlak Orlich Gniazd w 6 dni bez namiotu.
Meega fotorelacja! Zazdroszczę 🙂
Fajnie się czyta tą relację. Czekam z wiecej relacji z takich przejść. Ja co roku robię takie dwa szlaki i taka wędrówka jest jak uzależnienie. Tak jak piszesz, lepiej mi się szło 40 czy 50km w deszczu i zimnie niż czasami 20km przy ładnej pogodzie. Trafiłaś na „ludzkiego” gbura w Bartnem. Poza pierogami łemkowskimi, niestety nic dobrego o nim nie mogę napisać, dlatego jak szedłem GSB to nocowałem w Wołowcu. Co do Straży Granicznej stykałem sie z nimi trzy razy : dwukrotnie koło Wetliny jak jechalem autem do Ustrzyk. Raz przy granicy z Ukrainą niedaleko Kalwarii Paclawskiej gdy szedłem niebieskim karpackim.